Zawsze byłam introwertykiem, ale obozy wędrowne miały cos w sobie.
Mimo dziesiątek maszerujących nas w szeregu, cisza górskich szczytów sprawiała, że tę formę spotkań grupowych preferowałam całą młodość.
Kilka razy w roku wyjeżdżałam tułać się po polskich schroniskach PTTK.
Znaczyło to kłębienie sie w dużej grupie ludzi i spanie w wieloosobowych pokojach… lub na gęsto zasłanej ludźmi podłodze.
Brałam to z całym inwentarzem, bo w tamtych czasach tylko nielicznych było stać na ekskluzywne wakacje w hotelu.
Mój sąsiad spod dwójki miał jeszcze gorzej, bo chorowity biedak nie wyjeżdżał nigdzie. Jego zatroskani rodzice nie pozwalali mu nawet grać z nami w dwa ognie na szarym postkomunistycznym podwórku wśród bloków. A co dopiero taki nocleg w schronisku, gdzie wirusy i bakterie zajadle walczyły o odrobinę wolnej przestrzeni.
Na jednym z takich wyjazdów, w czerwcu, szliśmy zmęczeni do schroniska w Barlinku. Było nas 20, może 30 osób. Z góry wyglądaliśmy pewne jak wolne stado wielbłądów z kolorowymi garbami. To nasze pstrokate plecaki, w których mieścił się cały dobytek – ubrania na zmianę, ekstra para butów, termos i prowiant.
Gdy w pocie czoła, po 7 godzinach wędrówki, wreszcie dotarliśmy do schroniska, recepcjonistka rozdała nam klucze do pokoi.
Dopiero co, padnięta, rzuciłam się na jedno z dwudziestu piętrowych łóżek w pokoju PTTK, gdy po stromych, nierównych schodach przybiegła recepcjonistka i krzyczy do mnie „za mną!”. Na pytanie „dlaczego” odpowiada, że telefon do mnie dzwoni.
TO BYŁY WCZESNE LATA 90-TE.
Nie było telefonów komórkowych.
Pobiegłam więc za nią na dół, a ona wskazała na ścianę, gdzie wisiał taki zielony, z obracana tarczą.
Zdyszana przystawiłam słuchawkę do ucha, a po drugiej stronie mój tata coś krzyczy.
Zziajana ilością krzywych schodów, które pokonałam, nie mogłam wychwycić jego słów. Wzięłam więc głęboki oddech i uważnie wsłuchiwałam się w słuchawkę. I nagle dotarło do mnie!
Tata dzwonił, żebym natychmiast wracała do domu, bo wziął dodatkową fuchę, zarobił trochę pieniędzy i jutro wspólnie z mamą wyjeżdżamy na dwu-tygodniową podróż po Europie.
Wyobrażasz sobie? Głębokie lata 90-te. Dopiero co Polska z socjalizmu wyszła. Ja może z dwa razy byłam w sklepie na granicy polsko-niemieckiej, a tutaj taka informacja – przyjeżdżaj dzisiaj, jedziemy samochodem zwiedzać Europę.
Ale czad! Taki właśnie był mój tata – nieprzewidywalny. Miał swój wyjątkowy urok.
Tego samego dnia spakowałam więc mój obozowy dobytek w stary czerwony plecak, znalazłam bezpośredni pociąg do rodzinnej Zielonej Góry i pożegnałam znajomych z obozu.
Do domu dotarłam tego samego dnia o godz 2 w nocy. 3 godziny później byłam już z rodzicami w naszym pomarańczowym Tarpanie w drodze na podbój Europy (dla niewtajemniczonych, Tarpan to polski pick-up produkowany w Poznaniu, w tamtych czasach uważany za zwycięstwo innowacyjnej polskiej technologii).
O przygodach z podróży opowiem kiedy indziej.
Jednak ten pierwszy podbój Europy w pomarańczowym Tarpanie nauczył mnie jak dużą dawkę niepewności niesie podróż.
- Jeździliśmy bez ustalonych noclegów.
- Spaliśmy na polach kempingowych, jeszcze częściej – zupełnie na dziko.
- Zamykaliśmy auto od środka i każdy rozkładał się na swoim siedzeniu. Jako jedynaczka miałam najwygodniej, bo rodzice oddawali mi całe tylne siedzenie. Ono z każdą kolejną nocą wydawało się wygodniejsze.
Ta nuta niepewności najbardziej intrygowała mnie w podróżach. To, że nigdy nie wiesz, co przyniesie kolejna godzina – kogo spotkasz, czy auto się nie zepsuje, czy bez znajomości języka obcego dogadasz się z rodzimymi mieszkańcami i wreszcie – czy bazując na papierowej mapie dojedziesz do celu.
To wtedy złapałam bakcyla. Podróżuję do dziś. Zwiedziłam 60 krajów. Dopiero się rozkręcam!
Do zobaczenia w podróży!
Anna Zaq
# Kobieca Wielozadaniowość